Ksiądz – ratownik Wojciech Grzesiak i Barbara, pielęgniarka. Razem na dobre i na złe. Małżeństwo na wojennej ścieżce. Linia przyfrontowa w Ukrainie

W centrum uwagi życia Kościoła

Spotkałem świętego

Przestałem czuć swoje ciało. Nie wiedziałem, czy stoję, czy siedzę, leżę czy klęczę. Nic nie czułem. Wszystkie moje zmysły przestały działać. Znalazłem się w środku ogromnego światła.   W naszych głowach zawsze mamy bardzo dużo [czytaj więcej...]

Chociaż ma przy sobie święte oleje i stułę, to zdecydowanie częściej sięga po stazy taktyczne, czyli opaski uciskowe, i adrenalinę w ampułkostrzykawce, które zabezpieczają przed wykrwawieniem. Albo po diazepam, uspokajający człowieka, któremu właśnie urwało nogę. Ksiądz Wojciech Grzesiak, ratownik Wojewódzkiego Pogotowia Ratunkowego, razem z żoną Barbarą, pielęgniarką, ewakuują rannych ze wschodu Ukrainy. Wożą ich do pociągów i samolotów medycznych oraz do polskich szpitali.

Mikołaj stracił stopy. Uspokajał swoją matkę, która leciała z nim do Polszy

Siedmioletniego Mikołaja wieźli do samolotu medycznego po tym, jak stracił stopy. Chłopczyk wszedł na minę. Przerażona była jego mama, która wcześniej nigdy nie wyjechała ze swojej wioski. A teraz musiała lecieć do Polszczy, a z tej Polszczy gdzieś do Nimeczczyny. I to jeszcze samolotem!

W karetce rozmawiali o wszystkim, tylko nie o wojnie. Basia z Wojtkiem pokazywali zdjęcia wnuków, kotków i piesków. Dowiedzieli się, że ciekawy świata chłopczyk chciał zostać strażakiem, potem lekarzem. Przyznał, że nie za bardzo lubi się uczyć. – Zapytałam go, jak chce zostać lekarzem, skoro nie lubi się uczyć. Nie odpowiedział, tylko przykrył się kocem. Już do tego nie wracaliśmy – opowiada Barbara.

Mikołaj był bardzo bólowy, strasznie cierpiał. – Podawaliśmy mu leki przeciwbólowe, na których on doskonale się znał. Wiedział, że jak dostanie więcej morfiny, to zaśnie. Prosił, żebyśmy tego nie robili, bo chciał patrzeć, gdzie jedzie – opowiada Barbara, pielęgniarka z 30-letnim stażem na oddziale anestezjologii i intensywnej terapii w szpitalu wojewódzkim w Jastrzębiu-Zdroju.

To m.in. dzięki jej kwalifikacjom na podwórku przy ich domu w Jankowicach pod Rybnikiem parkuje specjalistyczna karetka fundacji Humanosh, bo to w jej strukturach jeżdżą na Ukrainę, przeprowadzając ewakuacje medyczne (tzw. medevac). – Karetka jest podrywana do boju, gdy trzeba przewieźć pacjenta wymagającego intensywnej terapii. Kiedy wyjazd wypadnie w czasie, gdy mamy iść na dyżur do swoich prac, to musimy go komuś “sprzedać”, po prostu na niego nie iść – tłumaczą małżonkowie.

Czasem wyjazdy udaje się zaplanować. – Wracamy z dyżuru, wsiadamy do karetki i jedziemy na Ukrainę. Następnego dnia udaje nam się wrócić prosto na nocny dyżur, Basia w szpitalu, ja w pogotowiu – tłumaczy ksiądz Wojciech.

Ksiądz Wojciech Grzesiak, ratownik medyczny, wraz z żoną Barbarą - pielęgniarką jeżdżą na Ukrainę specjalistyczną karetką
Ksiądz Wojciech Grzesiak, ratownik medyczny, wraz z żoną Barbarą – pielęgniarką jeżdżą na Ukrainę specjalistyczną karetką  Fot. Dominik Gajda / Agencja Wyborcza.pl

 

“Jaka słodka śmierć nas czeka”

Nigdy nie zapomną pierwszego ostrzału. Marzec 2022 r. W Polsce z wizytą przebywa prezydent Stanów Zjednoczonych Joe Biden, a oni jadą do Lwowa. Około godziny 18 rosyjskie rakiety spadają na skład ropy naftowej. – Ustawiliśmy się w cztery karetki, jedna obok drugiej, wszystkie na sygnałach. Przylatuje do nas żołnierz i krzyczy: “Job twoju mać, wyłączcie ku**a te niebieskie sygnały, rozdzielcie się, nie stójcie jeden przy drugim, bo was rozwalą!” – wspomina ks. Wojciech. – Tak uczyliśmy się ratownictwa medycznego w warunkach wojny – dodaje.

– Staliśmy obok fabryki dżemu. Pomyślałam głośno: “jaka słodka śmierć nas czeka” – opowiada Barbara.

– A ja dodałem: “szkoda, że nie przy gorzelni”. Trzeba było jakoś rozładować emocje – dopowiada ks. Wojciech.

Misja medyczna zabiera babcię i dziadka

Teraz o takich wpadkach nie może być mowy, obsługują linię przyfrontową, dalej są już tylko medycy wojskowi. Najmniejszy błąd może kosztować życie. Najpierw jest odprawa ze służbami, które dokładnie informują, w którym miejscu są Rosjanie, które osady są wolne od agresorów i gdzie ludzie potrzebują pomocy.

– Eskortuje nas policja, później przejmuje wojsko. Zakładamy najcięższe kamizelki kuloodporne typu czwartego, które ochronią cię przed pociskiem, ale jak dostaniesz, to i tak masz odmę płucną, i hełmy. Wyłączamy polskie karty telefoniczne, bo Rosjanie na nas polują. Jedziemy w odstępach, co 15 metrów – opowiada ks. Wojciech.

Czy się boją? – Oczywiście, że tak. Oceniamy ryzyko w skali od 0 do 5, gdzie zero to warunki polskie, 1 lwowskie, my pracujemy w strefach 4,5 – mówią.

Robią jednak wszystko, by wrócić do domu, w którym czeka mama Wojciecha, i do wnuków – dzieci syna Barbary z pierwszego małżeństwa. Na święta 4,5-letni Miłosz i 3-letni Szymon dostali prezenty z fundacji Humanosh. W podzięce za to, że misja medyczna zabiera maluchom babcię i dziadka. Najbliżsi wiedzą, że jeśli ich telefony milczą, to są gdzieś na wschodzie. W trasie spędzili ostatnie urodziny Barbary, przypadające 31 maja. – Jechaliśmy po pacjentkę, noc zastała nas 200 kilometrów za Lwowem, szukaliśmy noclegu w Równem – wspominają.

16-latek ze świeżym zawałem, 15-letnia tancerka, której bomba urwała nogę

W paszportach mają po 130 ukraińskich pieczątek, ale nie zwalniają tempa. Bo jak się poddać, kiedy robisz badania przesiewowe tuż za linią frontu i przychodzi 16-latek ze świeżym zawałem? Dwa dni po ich interwencji żył, więc jest szansa, że zdołali go uratować.

Pacjentów jest tak wielu, że nie są w stanie śledzić losów każdego. Niektórych nie zapomną nigdy. Na przykład 15-letniej Łeny z Mariupola, która po czterech tygodniach w schronie wyszła z siostrami, żeby zaczerpnąć świeżego powietrza i zobaczyć słońce. Dziewczyny wyszły w najbardziej fatalnym momencie, kiedy uderzyła bomba. Siostry zginęły, ona – tancerka – została bez jednej nogi. W maju miała jechać na wielki konkurs tańca towarzyskiego do Paryża.

Młodej kobiety z tego samego miasta, której pociski odebrały twarz i raniły oczy. Albo trzymiesięcznego Ihorka, chorego na białaczkę. Wieczorem dowiedzieli się, że następnego dnia z rana jadą po chłopczyka, muszą tylko załatwić nosidełko.

– Wszystkie sklepy były już pozamykane. Siadłem do komputera, znalazłem nosidełko w naszej wiosce. Sprzedający nie chcieli nawet pieniędzy, kiedy usłyszeli, po co jest potrzebne – wspomina ksiądz Wojciech.

Ale też żołnierzy, młodych chłopaków, bez rąk i nóg, którzy na nic się nie skarżą, z uśmiechem na twarzy pytają, kiedy będą mogli wrócić na wojnę.

– Oni czasem mnie wkurzają – przyznaje ksiądz Wojciech. – Jak w karetce zaczynają przechwalać się, ilu Moskali ubili i jak to zrobili, tego tak, a tamtego tak. Z jednymi takimi jechaliśmy aż do Gdańska, myślałem, że ich po drodze wysadzę – opowiada duchowny.

Bo chociaż serca mają po jednej stronie, to jednego są pewni. Gdyby obok ukraińskiego żołnierza leżał rosyjski, tak samo by mu pomogli.

Ksiądz – kapelan i pielęgniarka. Razem pomagali w Paragwaju. To ich zbliżyło

Ksiądz Wojciech Grzesiak razem z żoną transportuje rannych z Ukrainy
Ksiądz Wojciech Grzesiak razem z żoną transportuje rannych z Ukrainy  Fot. Archiwum księdza Wojciecha Grzesiaka

Bo pomaganie mają w genach. Barbara chciała być misjonarką, ale została pielęgniarką. Poznała miłość, marynarza, wyszła za mąż, urodziła syna. Osiemnaście lat temu została wdową. Wojciech poszedł do seminarium, został księdzem, był m.in. kapelanem szpitala wojewódzkiego w Jastrzębiu-Zdroju, w którym pracowała Barbara. Zaangażował się w misje medyczne, które jeździły z Jastrzębia-Zdroju do Paragwaju. Został sanitariuszem, później ratownikiem.

– Pewnego dnia po prostu przyszedł i zaproponował mi wyjazd do Paragwaju, a ja się nie zastanawiałam – wspomina Barbara.

Zabierali walizki pełne leków, środków opatrunkowych, drobnego sprzętu medycznego i preparatów do pielęgnacji niemowląt. Na miejscu leczyli, pielęgnowali, edukowali i rozdawali lekarstwa. To ich zbliżyło.

Na przełomie 2016 i 2017 roku Kościół Rzymskokatolicki zaczął odcinać się od misji Paragwaj, arcybiskup  zażądał od księdza Wojciecha, by przestał angażować się w tę akcję. Kiedy ks. Wojciech odmówił, arcybiskup odwołał go z funkcji szpitalnego kapelana. Potem kuria nałożyła na niepokornego księdza karę suspensy, czyli zawiesiła w obowiązkach kapłańskich, uzasadniając to nieposłuszeństwem duchownego. Ksiądz Wojciech próbował jeszcze walczyć, ale ostatecznie się poddał. Związał się z Kościołem Starokatolickim, powrócił do służby przy ołtarzu. W dniu, w którym odprawił pierwszą mszę po zawieszeniu w Kościele Rzymskokatolickim, oświadczył się Barbarze.

– Mój ojciec był wtedy bardzo chory, powiedziałem mu: “tato, znów odprawiam mszę”. Na co ojciec zapytał zdziwiony: “Jak to, a co z Basią?” – opowiada ksiądz Wojciech.

W 2019 r. wzięli ślub w kaplicy Bożego Ciała w Cieszynie, przez jakiś czas mieszkali w Czechach, bo rodzinne Jankowice Wojciecha były nieprzygotowane na księdza, który ma żonę. Po śmierci ojca wrócili jednak do rodzinnego domu.

Może wrócić do “prawdziwego kościoła”, ale musi zostawić “tę kobietę”. Nie chce o tym słyszeć

Ks. Wojciech stworzył w Rybniku kaplicę Katolickiego Kościoła Narodowego. Na płocie rodzinnego domu zawiesił tablicę, że w budynku jest parafia tego kościoła i jednocześnie siedziba Śląskiej Misji Medycznej Katolickiego Kościoła Narodowego, co wciąż budzi mieszane uczucia tutejszych parafian rzymskokatolickich.

Bolało, kiedy po śmierci taty chciał w sutannie pójść w procesji, ale kolega ksiądz oświadczył, że ma zdjąć obrączkę. Albo kiedy ksiądz w czasie kolędy powiedział jego mamie, że zawsze może wrócić na łono “prawdziwego kościoła”, wystarczy, że zostawi “tę kobietę”.

– Tak czasem sobie myślę, że gdyby ciążyło na mnie oskarżenie o pedofilię, to w Kościele Rzymskokatolickim byłbym traktowany łagodniej. Dla nich jestem odszczepieńcem, bo się ożeniłem – mówi.

Dlatego o powrocie na łono “prawdziwego” Kościoła nie myśli. W niedziele stara się odprawiać msze w kaplicy w Rybniku. Ale jeśli musi wybierać między mszą a wyjazdem po rannego – wybierze to drugie.

– Bo uważam, że ważniejsza od ołtarza jest pomoc cierpiącemu – mówi duchowny. – A w teologii to niedopuszczalne, kapłan ma najpierw sprawować liturgię. Kościół zarzucił mi kiedyś, że mam poglądy marksistowsko-leninowskie, bo skupiam się na człowieku w potrzebie. Może w Kościele jest za mało księży o takich poglądach? – zastanawia się ksiądz Wojciech.

(Tekst : rybnik.wyborcza.pl)

Facebooktwitteryoutubeinstagram
Facebooktwitter

Bądź pierwszy, który skomentuje ten wpis

Dodaj komentarz

Twój adres email nie zostanie opublikowany.


*


Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.