Homilia na IV niedzielę Adwentu – 24 grudnia

 

Wigilia – dzień szczególny, inny od wszystkich pozostałych dni w roku. Dzień bardzo pracowity, w którym każdy z domowników stara się ile sił być ciągle w ruchu, bo wiadomo – jaka będzie wigilia, taki będzie i cały przyszły rok… Dorośli uwijają się jak pracowite mrówki ,  a dzieci starają się za wszelką cenę pomagać im, a wszystko w ogólnie panującej zgodzie, aby przypadkiem nie spojrzeć w tym szczególnym dniu złym okiem na współdomownika. No bo jakże w tym dniu złościć się na swego męża, swoją żonę czy dzieci, kiedy wieczorem wszyscy mają zasiąść obok siebie na wigilijną wieczerzę. Jakże mówić źle o domowniku, z którym za kilka godzin będziemy łamać się opłatkiem?…

W ten szczególny dzień w całym domu unoszą się smakowite zapachy gotowanych do wieczerzy potraw. Ciężkie to czasy dla wygłodniałych żołądków. Trzeba przez cały dzień wstrzymać narastający z każdą kolejną minutą dzielącą nas od wigilijnej wieczerzy apetyt. Ciężka to próba siły woli…

A przed północą rodzinne wyjście na pasterkę. Wspólna droga, nieraz ciągnąca się całymi kilometrami. A wszystko po to, aby wreszcie, po tych trudach drogi odśpiewać wspólnie, z  całą mocą, ile tylko tchu w piersiach, tak, że – zda się drżą aż ściany kościelne:  „Bóg się rodzi, moc truchleje…”.

Tak było jeszcze dwadzieścia, trzydzieści lat wstecz. A dzisiaj? Jak postrzegamy wigilię w dzisiejszej rzeczywistości? Pewnie podobnie, no…  może jedynie bardziej komercyjnie…

Czym właściwie jest wigilia, ta szczególna wigilia obchodzona od ponad 1700 lat w ten grudniowy dzień, tj. od roku 325, kiedy cesarz rzymskiego imperium Konstantyn, nazwany przez potomnych wielkim, postanowił usankcjonować świętowaną dotąd  w różnych terminach rocznicę narodzenia chrystiańskiego Mesjasza na najświętszy dzień pogańskiego świata, na dzień, w którym obchodzono kiedyś pogańskie święto narodzenia słońca. Słusznie chyba zadecydował, bo w istocie ten mały chłopiec, to dziecię, zrodzone z żydowskiej dziewczyny, stało się dla całej ludzkości słońcem, światłością  świata…

Czy dzisiejszy człowiek w natłoku przedświątecznej krzątaniny,  może niekiedy zwykłego blichtru, jest jeszcze w stanie zadać sobie tego rodzaju pytanie i – czy jeszcze oczekuje w ogóle na odpowiedź?…

A przecież dwa tysiące lat wstecz była taka sama noc, zapewne nie noc grudniowa, ale może – marcowa, skoro pasterze wypasali już na pastwiskach owce i nocowali z nimi pod gołym niebem… Była i szopa, a może grota pasterska, w której pasterze i owce chronili się przy niesprzyjającej pogodzie. I było młode małżeństwo przebywające w podróży, dla którego zabrakło miejsca w miejscowych gospodach spełniających podówczas rolę dzisiejszych moteli. Mieli, mówiąc dzisiejszym językiem, pecha. Specyfika tej sytuacji polegała na tym, że owa poślubiona starszemu mężowi siedemnastoletnia zwyczajna , a zarazem jakże i przecież niezwyczajna dziewczyna była brzemienna. W głowie Miriam kłębiło się zapewne miliony myśli. Pojawił się zapewne i niepokój, i strach spotęgowany jeszcze dziwnym i do końca niezrozumiałym pewnie dla niej widzeniem czy może jednak – bezpośrednim zetknięciem się z obcą tej niewinnej żydowskiej dziewczynie rzeczywistością, z rzeczywistością nadprzyrodzoną. Anioł Gabriel wprawdzie uspokajał ją, aby się nie bała, bo Bóg jest z nią, a dziecko, które miało się z niej narodzić będzie nazwane Synem Najwyższego, a jednak – czym innym był czas wielkiego uniesienia ducha, kiedy Miriam mogła zapewne namacalnie dotknąć tej niedostępnej zwykłemu śmiertelnikowi jakże nieznanej Boskiej rzeczywistości, a już czymś zgoła innym jest czas, w którym nadszedł już dzień połogu… A tymczasem jej starszy małżonek, pomimo wielkiej swojej zaradności i opiekuńczości nie potrafił jednak znaleźć miejsca, w którym mogłaby normalnie, w znośnych warunkach wydać na świat swoje dziecko… Miriam przez dziewięć miesięcy przygotowywała się  do tego szczególnego dnia. Wydawać by się mogło, że w zasadzie była ona predestynowana do roli matki, wszak jedna z hebrajskich wykładni nadanego jej przez kochających rodziców imienia oznacza właśnie „oczekującą na dziecko”, a jednak na pewno i w sercu tej prostej młodziutkiej i niewinnej dziewczyny pojawił się zapewne i niepokój. Miriam bała się zapewne procesu, którego właśnie stała się główną uczestniczką, tak jak każda, znajdująca się w połogu kobieta…  Bała się porodu, bała się tej nowej, nieznanej przyszłości, która miała dla niej nadejść…

I porodziła dziecię, porodziła syna, który miał wyprowadzić przyszłego człowieka z mroków wyłącznie ludzkiego pojmowania Bożej rzeczywistości…

Jehoszua nie wyrósł na teologa, w dzisiejszym rozumieniu tego słowa i tej nauki. Nie był uczonym, naukowcem parającym się jakąkolwiek dziedziną naukową. Nie był spiskowcem, politykiem, buntownikiem. Nie podawał on doktryn jakiejś nowej religii, którą trzeba przyjąć, aby uzyskać zbawienie. Był na pewno po części wielkim nauczycielem, a po części działaczem religijnym i społecznym. Religijność Jezusa nie polegała na ceremonialiźmie, ale na prostym przekonaniu, że Bóg mieszka w sercu każdego człowieka, a zadaniem tegoż człowieka jest dążenie do pełnego zrozumienia i zaakceptowania tego faktu, czego dokonanie może dopiero z niego uczynić prawdziwie Bogu posłuszne dziecko.

Jezus od najmłodszych lat doskonale rozumiał swoje posłannictwo. Wiedział, że Bóg wybrał go na Mesjasza, na tego, kto ma poprowadzić lud Boży ku zbawieniu. Miał jednak Jezus i tę świadomość, że swoje zadanie na tej ziemi musi kiedyś okupić własną krwią i cierpieniem, a w konsekwencji – okrutną śmiercią. Nie mogło być inaczej. Jezus wiedział, że istnieje pilna potrzeba gruntownego przebudowania ówczesnych pojęć religijnych. To zadanie mogło być zrealizowane wyłącznie w przypadku zawrócenia ludzkości z drogi wybujałego ceremonializmu  i skierowania ludzi ku pogłębianiu własnej, wewnętrznej religijności. To zadanie oznaczało burzenie ówcześnie istniejących i – jedynych, jedynie akceptowanych, doktryn religijnych. Poprzez swoją naukę Jezus zamierzał gruntownie przebudować ówczesne struktury społeczeństwa.    W jego nauczaniu ciągle przewijała się wizja nowego człowieka, a w konsekwencji również i nowego, sprawiedliwego wewnętrznie w swoich strukturach społeczeństwa. Jezus wierzył i wiedział, że zbliża się czas kiedy nastąpi  w ludzkich sercach ta przemiana. Określał to mianem nadchodzącego „Królestwa Bożego”. Tylko już przemieniony wewnętrznie człowiek, tylko społeczeństwo szczerze przekonane o słuszności tez głoszonych przez Jezusa, mogło stać się częścią tego nadchodzącego Bożego Królestwa.

A czasy, w których przyszedł na świat Jezus były w samej rzeczy przełomowe. Jezus znał przyszłość. Wiedział o mającym wkrótce nastąpić, w roku 70-tym naszej ery, całkowitym zniszczeniu świątyni jerozolimskiej, będącej symbolem dla dawnego Ludu Bożego właśnie Bożej obecności również tutaj, na ziemi. Czasy, które miały wkrótce nastać zmieniły wszystko, właściwie zmiotły z powierzchni ziemi naród izraelski jako państwo. Potem przyszło na ten naród dwadzieścia wieków tułaczki i prześladowań, aż do czasów prawie nam współczesnych, tj. do roku 1948, kiedy to na skrawku rumowiska po dawnej  potężnej i wspaniałej  Ziemi Izraela powstało świeckie już Państwo Izrael.

Można również już dzisiaj pytać bez obawiania się o swoje bezpieczeństwo, a może i o życie, ze strony kościelnych sądów, o to czy  misja Jezusa jako również i religijnego reformatora w pełni powiodła się? Czy rzeczywiście chodziło mu o tworzenie kolejnej hierarchii religijnej, kolejnych doktryn i kolejnych ceremonii?… Tragedią Jezusa, jak zapewne można rzec, jest i to, że współcześni mu ludzie nie rozumieli jego nauki, że nie pojmowali iż nauka Jezusa wyrastała ponad czasy, w których ówcześnie przyszło im żyć. Jezus niemal skarżył się, że nie rozumieją go nawet jego uczniowie. Czy rzeczywiście Jezusowi chodziło o tworzenie określonego religijnego czy może teologicznego, systemu? A przecież wyrażane w nauczaniu przekonania  Jezusa były bardzo proste. Jezus nie ubierał swoich słów w barwne szatki, mówił prosto. Ewangelia Mateusza mówi nam o tym wyraźnie: „Jeden jest Bóg! Będziesz Go miłował z całego serca swego, ze wszystkiej siły i myśli swojej, a bliźniego swego jako siebie samego. Ważniejsze to niż całopalenia i ofiary! To czyń, a będziesz żył!”. A Kazanie na Górze? „Otworzywszy usta swe, nauczał ich, mówiąc: Błogosławieni ubodzy w duchu, albowiem ich jest królestwo niebieskie. Błogosławieni cisi, albowiem oni posiędą ziemię. Błogosławieni , którzy płaczą, albowiem oni będą pocieszeni. Błogosławieni, którzy łakną i pragną sprawiedliwości, albowiem oni będą nasyceni. Błogosławieni miłosierni, albowiem oni miłosierdzia dostąpią. Błogosławieni czystego serca, albowiem oni Boga oglądać będą. Błogosławieni pokój czyniący, albowiem nazwani będą synami Bożymi. Błogosławieni, którzy cierpią prześladowanie dla sprawiedliwości, albowiem ich jest królestwo niebieskie. Błogosławieni jesteście, gdy wam będą złorzeczyć i będą was prześladować i mówić wszystko złe przeciwko wam kłamiąc, dla mojej przyczyny…”.

Jak wiele dzisiaj trzeba posiadać Bożego wsparcia, aby móc pozostać chrześcijaninem… Czy chrześcijaninem czyni człowieka chrzest? Na pewno otwiera mu drogę do Bożego królestwa, jest takim specyficznym paszportem do tego królestwa, ale nie czyni automatycznie z człowieka chrześcijanina. A niekiedy po latach, kiedy przychodzi zdać przed Bogiem z życia raport, jest pewnie dla niejednego człowieka i jego oskarżeniem… Bowiem ciężko dzisiaj byłoby nam znaleźć człowieka, który postępowałby ściśle według wskazań Jezusa. Czy często bowiem spotykamy dzisiaj w naszych rodzinach, w naszym otoczeniu: ubogich w duchu i cichych, i pragnących sprawiedliwości, i pokój czyniących, i cierpiących prześladowanie dla Boga? A czy również i sami możemy nazwać się i w tym sensie chrześcijanami? …

Jezus przyrzekał błogosławieństwo tym, którzy do tego czasu byli poniżani, gnębieni i na śmierć skazywani. Nic więc dziwnego, że gdy rozeszła się wieść  o tym największym z ziemskich nauczycielu, garnęli się do niego ludzie wyznając w nim Mędrca i Zbawiciela zarazem, którego moc pochodzi od Boga. Zechciejmy o tym pamiętać również i w ten wigilijny święty wieczór. Postarajmy się, aby pamięć o tym była żywsza i o wiele, wiele silniejsza od dbania o ułudną zewnętrzną szatę tych nadchodzących świąt. Zechciejmy pojąć, że te święta nie są przeznaczone dla naszej zabawy, czy dla zaspokojenia wyłącznie naszych estetycznych i czy też może i kulinarnych zmysłów. Pamiętajmy, że w tym wszystkim najważniejszym sensem jest nauka Jezusa, jego słowa, które wypowiadał najpierw w Kafarnaum, potem w Jerozolimie, a w końcu na Golgocie, a następnie już jako Zmartwychwstały Zbawiciel ludzkości.

Spróbujmy w te właśnie rozpoczynające się święta przypomnieć sobie to przesłanie Jezusa zawarte na kartach Ewangelii. Zechciejmy w ten święty czas sięgnąć po Biblię. Niech stanie się ona dla nas już na zawsze najwspanialszą książką, do której bardzo często będziemy w naszym życiu powracać…

Życzę Wam Wszystkim, Bracia i Siostry w imieniu moim, mojej żony, naszego synka oraz w imieniu naszej sandomierskiej diaspory narodowo-katolickiej – Błogosławionego świętowania i Bożej opieki w nadchodzących dniach Nowego 2018 Roku. Amen.

ks. Zbigniew Czertwan

Facebooktwitteryoutubeinstagram
Facebooktwitter

Bądź pierwszy, który skomentuje ten wpis

Dodaj komentarz

Twój adres email nie zostanie opublikowany.


*


Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.